„Potencjał jest tym, co ludzie widzą, gdy to, co mają przed sobą, nie jest wystarczająco dobre” | recenzja filmu „Amerykańska fikcja”

„Amerykańska fikcja”, debiutującego w filmie pełnometrażowym reżysera – Corda Jeffersona to ironiczny film o przewrotności poprawności politycznej, akcji afirmacyjnych w literaturze i wszelakich trendach w kulturze, które jednocześnie otwierając ją na wszystkie możliwe strony, zamykają na szczerych twórców. Scenariusz filmu to adaptowana forma powieści Percivala Everetta z 2001 roku, „Erasure”. W tej właśnie kategorii (Najlepszy Scenariusz Adaptowany), film otrzymał nagrodę podczas gali rozdania Oscarów.

W rolę głównego bohatera, całkowicie scentralizowanego scenariuszowo, profesora literatury wcielił się Jeffrey Wright. Już u podstaw budowania postaci mamy do czynienia z nawiązaniem do wybitnego muzyka jazzowego – Theloniousa Monka. Sam muzyk był innowatorem i popularyzatorem nowych rozwiązań w jazzie. Podobna rzecz ma się jego imiennika, bohatera „Amerykańskiej fikcji” – Theloniusa „Monka” Ellisona. Doprowadza on do swego rodzaju ewenementu w literaturze, gdzie pod pseudonimem pisze w formie żartu książkę, która staje się bestsellerem. Bohater motywuje ten „eksperyment społeczny”, nie tylko chęcią zadrwienia sobie z wszechobecnych trendów w literaturze amerykańskiej, ale również złością i zniechęceniem wynikającym z niszowego sukcesu jego oryginalnych utworów. Jako wykładowca akademicki i pisarz sprzeciwia się nowo utkanym stereotypom czarnoskórych wszechobecnym w literaturze.

„Amerykańska fikcja” wyśmiewa kulturę woke, czyniąc to bez żadnych hamulców. Główny bohater dostrzega, że jedyne co się sprzedaje i jest traktowane przez krytyków za arcydzieło to pozycje określane przez niego „pornografią o czarnej traumie”. Książki Monka są błędnie klasyfikowane w księgarniach jako „Afroamerykańska fikcja” zamiast „Mitologia”, a jego bezsilna próba interwencji w jednym ze sklepów jest niezręcznie żałosna. Czytelnicy i krytycy oczekują literackich gwiazd pokroju Sintary Golden (granej przez Issa Rae), które kosztem gramatyki, czystości języka, składni i jakichkolwiek struktur literackich, tworzą książki „prawdziwe”, wypchane po brzegi sztampowymi hasłami o uciśnionych Afroamerykanach.

Jako sprzeciw wobec absurdów otaczającego go świata, Monk postanawia zadrwić z literatury tworząc powieść na wzór tych pożądanych przez czytelników, jeszcze bardziej podkręcając wszystkie elementy składowe, które go nieznośnie irytują. Ku jego zaskoczeniu i ogromnemu rozczarowaniu, książka trafia na bilboardy, a jej ekranizacja zbliża się wielkimi krokami. Jeffrey Wright genialnie porusza się w zarysowanej dla niego historii, jego mimika, gesty, odruchy i wszystkie wypowiadane kwestie są trafne, a jednocześnie przybierające formę głosu zbiorowego wypowiadanego przez jednostkę. Jego cynizm oraz pogarda są urokliwe i przyciągają widza do dalszego podążania ścieżkami zbuntowanego pisarza.

Niestety sceny „niegłównowątkowe”, są lekką kulą u nogi dla filmu. Wątki z życia prywatnego Monka, są albo pokrótce ucinane i nie do końca jasne jest w jakim celu zostały w ogóle przedstawione, albo też potrafią być nudne w porównaniu z głównym wątkiem. Pomimo tych pomniejszych problemów, można przymknąć na nie oko i skupić się na tym co w tym filmie najlepsze, czyli samo-rozpędzającej się karuzeli sarkastycznego teatru jednego aktora. Jefferson i Wright sprytnie balansują na granicy ze swoimi przytykami, czy to do białych, czy też czarnych Amerykanów. Eksponując fałszywość i ignorancję tych pierwszych, nie odpuszczają drugim, za ciągłe odcinanie kuponów od tragedii życia codziennego.

Marcin Telega

fot. materiały promocyjne „Amerykańska fikcja”

 

 

 

Zezwól na powiadomienia OK Nie, dziękuję