International Festival
of Independent Cinema

25.04 – 4.05.2025, Kraków

Poemat o osiemnastu kieliszkach | recenzja filmu „Dominion”

„Though lovers be lost love shall not; And death shall have no dominion.” – recytował Dylan Thomas w Ameryce, podczas gdy jego dzieci nie miały co jeść. Gdzie jest właściwy tragizm romantycznego artysty?

 

Podczas Gali Otwarcia 16. edycji Festiwalu Mastercard OFF CAMERA odbyła się europejska prapremiera filmu „Dominion” w reżyserii Stevena Bernsteina.

„Dominion”, oparty na faktach, przedstawia walijskiego poetę – Dylana Thomasa – i ostatni dzień z jego życia, który to zakończył kolejką osiemnastu shotów whisky. Każdy o innej nazwie wybijają filmowi rytm.

Pierwszy – niewinność. Dominion zaczyna się patetycznie. Wielkie słowa czytane przez wielkiego poetę z ambony rozbrzmiewają w czarno-białych kadrach, przepełnionych kontrowo oświetlonym dymem papierosów. Pierwsza myśl – to będzie kolejna pretensjonalna biografia przeromantyzowanego białego heteroseksualnego Europejczyka, którego tragedią życiową był alkoholizm. 

Następne to entuzjazm, wiara, nadzieja. A jednak – nie tylko patetyzm, ale i naturalizm, z tym, że Bernstein nie ogranicza się do szczegółowych opisów fizjologicznych – wyciąga też na wierzch wszelki brud ludzkiej emocjonalności, słabości nie tylko ciała, ale i psychiki. Ekspresje Rhysa Ifansa (odtwórcy Dylana Thomasa) duszą jak dym z wszechobecnych w kadrach papierosów, a każą sięgnąć po więcej. Bohater odrzuca, ale i wzbudza empatię. Nie tylko naturalizm, ale i poetyzm – i to nie zawsze nachalny, bo znajdzie się i subtelna symbolika w użyciu kolorów. W kolorze są niekolorowe, codzienne życiowe problemy – dom żony Thomasa, w którym na jedzenie i nowe ubrania dla dzieci brakuje pieniędzy – te znikają w czarno-białym świecie poetyckiego tournée po Ameryce wiadomo na co. Jednocześnie Walia to jedyne wspomnienia Thomasa, które obserwujemy w ciepłych barwach; jego żona – jedyna kolorowa postać w Tawernie pod Białym Koniem. 

Dominion choć rytmiczny i spójny, przeciąga jednak cierpienie bohatera i współczującego mu widza. Pomaga mu za to John Malkovich jako doktor Felton – i aktor, i postać – precyzyjni aż do bólu. 

Retrospektywna fabuła i sprzeczne doniesienia bliskich poety co do przyczyny jego śmierci pozostawiają odbiorcy przestrzeń na własną interpretację, lecz reżyser nie szczędził środków podkręcania patosu, niejako wymuszając w odbiorcy wsparcie strony głównego bohatera. Wątki poboczne niekiedy wytrącają historię z ustawionego rytmu, ale gdy wracają tworzą spójną całość.

Po zmartwychwstaniu, zawodzie, wielkim smutku, brawurze, nadchodzi upojenie. Bo na koniec Bernstein zostawia widza z przesytem, akordem w tle aż zbyt molowym – ale dzięki temu szarpie za struny. Czasem szarpie zbyt pretensjonalnie – ale efekt wzruszenia osiąga.

     

    Maria Cipińska

    Skip to content
    Zezwól na powiadomienia OK Nie, dziękuję