Podobno po klasyki się nie sięga, a jeśli już to z drżącą ręką, będąc bardzo czujnym, bo poczynania śmiałka, budzącego ze snu narodowe bóstwo bacznie śledzą oczy wszystkich tych, którzy tylko czekają na pomyłkę, na błędny ton, na zdanie, co trąca fałszem. Jak wiele kroków pomylili twórcy nowego „Znachora”?
Nie jest tak źle, jak się spodziewano. Udowodniono, że po klasyki sięgać można, bo interpretowanie jest jedną z ciekawszych rzeczy, które oferuje obcowanie ze sztuką. Dlatego warto zobaczyć, co kolejne pokolenia mają do powiedzenia na temat kultowej już (o)powieści o szukaniu siebie. Nowy „Znachor” Michała Gazdy realizuje kolejne misje – dorzuca do tradycji oglądania filmu w święta, element interpretacyjny wędrówki i znajdowania sobie miejsca do życia, który to element jest przecież tak dzisiaj istotny.
Rolę profesora Rafała Wilczura/Antoniego Kosiby doskonale obronił Leszek Lichota. Ten, o którego wszyscy się bali najbardziej, zagrany został z należnym szacunkiem. Zaginął, a odnalazł się. Był umarły, a znów ożył. Jemu się ufa, wierzy i trzyma się za niego kciuki. Nie można tego jednak powiedzieć o Marii Kowalskiej, grającej Marię Wilczurównę, która nie potrafi zmyć z siebie infantylizmu – jej postać nie dojrzewa wraz z filmem i jest to maniera, która doskwiera przez cały seans, prowadząc do tego, że wątek, który miał być w nowej odsłonie najważniejszy, zupełnie traci uwagę widza. Podobnie rola hrabiego Leszka Czyńskiego (Ignacy Liss) oraz jego matki (Izabela Kuna) są przejaskrawione – zaburzają to, o co naprawdę w tekście chodziło. To na losy bohatera granego przez Leszka Lichotę i Anny Szymańczyk (jej Zośka jest wprost przeurocza) czekamy na ekranie, choć w założeniu miały być tylko pretekstem do opowiedzenia bardziej skomplikowanej historii.
Przepiękna scenografia i lokalizacje nadrabiają niedoskonałości aktorskie. Joanna Macha i Beata Karaś zbudowały nam piękne obrazy, które z łatwością pozwalają nam się przenieść w świat „Znachora”.
Jeśli zaś ktoś czeka na obraz idealny, niech obejrzy ten film z zamkniętymi oczami, bo ścieżka dźwiękowa, którą stworzył Paweł Lucewicz jest czymś absolutnie niezwykłym. Przyprawia o ciarki, o łzy, zaczepia duszę, by z nią zatańczyć niczym z chochołem i uwolnić całą splątaną od tych najbardziej angażujących serce gamę emocji.
„Znachor” po raz kolejny pokazał, że człowiek jest najbardziej interesującą z istot, choć równie często zagubioną, ale w tym przecież też tkwi jej urok. Historia opowiedziana na nowo nie straciła a tylko zyskała kolejną matrycę, dzięki której pokochają ją następne pokolenia.
Kinga Majchrzak