Bradley Cooper przeszedł samego siebie. Jego miłość do muzyki jest odczuwalna w każdej minucie filmu, a doświadczenie gromadzone przez lata, gdy to obserwował największych dyrygentów niewątpliwie się opłaciło, bo oto Coopera możemy podziwiać w „Maestro” jako aktora, reżysera, muzyka, ale także dyrygenta. I jest to doprawdy niezwykłe przeżycie.
Muzyk, nauczyciel, kompozytor, dyrygent, legenda. Kim tak naprawdę był Leonard Bernstein? Film w reżyserii Bradleya Coopera, w którym on sam wciela się w postać Lenny’ego wcale nie stara się odpowiedzieć na to pytanie. Nie osądza, nie tłumaczy, ale okazuje ogromne pokłady szacunku człowiekowi, którego nadprzeciętna wrażliwość do ludzi i muzyki doprowadziła go daleko poza granice powszechnie rozumianego geniuszu.
Droga filmu, który ostatecznie wyreżyserował Bradley Cooper nie była łatwa, gdyż scenariuszem najpierw miał zająć się Martin Scorsese, a potem Steven Spielberg. Panowie zostali producentami filmu, batutę przekazując Cooperowi, który poświęcił sześć lat zgłębiając tajniki muzyki i życia Bernsteina. Sześć lat to dużo i mało, patrząc na to, że sam kompozytor poświęcił jej całe swoje życie. Wypracowanie przez kilka lat tego wszystkiego co Bernstein z pewnością nie jest możliwe, ale wystarczyło Cooperowi, by zagrać na ekranie przekonująco i by pokierować London Symphony Orchestra, grającą II Symfonię Mahlera, zwaną Rezurekcyjną. Ta scena jest wszystkim tym, co w kinie nazywamy magią.
„Maestro” to poza monumentalnym portretem muzyki, niesamowite kreacje aktorskie. Jednak pomimo wielkiej roli Coopera, największe wyrazy szacunku należą się Carey Mulligan, która wcieliła się w rolę żony Bernsteina – Felicii Montealegre. Tym bardziej, że była to rola arcytrudna, gdyż samo ich małżeństwo do łatwych nie należało. Dwójka artystów potrafi najlepiej zrozumieć czym jest poświęcenie dla sztuki, a Felicia Montealegre jak nikt inny była w stanie znieść miłość Lenny’ego do innych ludzi, której to im nie szczędził. Wydaje się, że to właśnie przez jego wrażliwość potrafił dostrzegać piękno, by następnie je dawać przetłumaczone na język nut na pięciolinii. Niełatwo kochać kogoś takiego – dawać mu swoją miłość, nie oczekując niczego w zamian, bo Bernstein dawał, ale nie to, co możemy nazywać „zwyczajną” miłością. Felicia Montealegre musiała dzielić się mężem z innymi mężczyznami, co z pewnością było jej ciężarem przez całe życie. Sceny ich kłótni przewiercają widza do kości, powodując nieznośne kłucia w żołądku i w gardle. Kobieta, która była największym wsparciem Leonarda Bernsteina, dzięki której dostaliśmy kompozytora-geniusza i bez której nie byłoby to wszystko możliwe dostała za mało swojego miejsca w filmie, ale być może cały film byłby na to niewystarczający.
„Maestro” nie jest filmem łatwym. Nie każdemu się on spodoba, ale przecież w tym właśnie tkwi prawdziwy jego urok i piękno. To film dla wielbicieli muzyki klasycznej, którzy znajdą tu wiele przestrzeni, którą współodczuwają z Bernsteinem. Ten ostatni postawił wysoko poprzeczkę, ale nie chodzi przecież o to by ją przeskoczyć, tylko by ją pokazać i udowodnić jak nieprzerwanie wysoko wisi ona do dzisiaj.
Kinga Majchrzak
fot. materiały promocyjne „Maestro”