Niekończąca się zakrapiana impreza, one night standy, poranne kace zapijane kolejnymi drinkami, tony frytek i makijażu. Tak na pierwszy rzut oka prezentuje się „How to Have Sex”, pełnometrażowy debiut Molly Manning Walker. Ten niepozorny film nagrodzono w przeglądzie Un Certain Regard na tegorocznym Festiwalu w Cannes. I trudno się temu dziwić, kiedy w miarę upływu kolejnych minut seansu na jaw wychodzi jego podskórny temat.
Tara, Skye i Em to trzy przyjaciółki, które po napisaniu egzaminów na studia wyruszają na wakacje życia. Destynacją szalonego summer breaku okazuje się Grecja, a właściwie głównie jej kluby, czasem plaże, czasem hotelowy basen, a czasem łóżko, w którym w ciasnocie i wczorajszych ciuchach nastolatki próbują odespać kolejny gruby melanż. Szybko zawiązują relacje ze swoimi sąsiadami – oni również przyjechali tu, by bawić się, jakby jutra nie było. Nieuchronnie pojawia się flirt, dwuznaczne spojrzenia i całkiem jednoznaczny dotyk, a my dowiadujemy się, że Tara jeszcze TEGO nie robiła. Przyjaciółki dopingują ją w dosłownym zaliczeniu pierwszego razu tu i teraz. W przeciwieństwie do nich Tara raczej nie wydaje się przekonana, że to właśnie ten moment.
Bohaterka, znakomicie kreowana przez Mię McKenna-Bruce, nie potrafi stawić oporu nachalnym zachętom, podszeptom i pytaniom „czy to już?” swoich towarzyszek. I trudno ją za to winić, bo trafiła do rzeczywistości, w której seks jest czymś tak oczywistym jak umycie zębów. Podporządkowuje więc swój wizerunek i zachowanie nie do końca swojemu celowi. I tylko kamera, a wraz z nią my widzimy jej smutne, napięte spojrzenie, gdy zostaje sama. Ale i radość, ulgę, gdy przypadkowo poznaje grupę imprezowiczów, którzy akceptują ją taką, jaka jest i z którymi po prostu dobrze się bawi, nie wchodząc w krzyżowy ogień pytań i podtekstów. Niestety, to tylko krótka ucieczka od greckiej codzienności. Posługując się dobrze znamy językiem „Małego księcia” – Tara jest samotna wśród ludzi. W efekcie wakacje życia staną się raczej traumą na całe życie.
Rozczarowanie, żal, milczenie oraz nieumiejętność przedsięwzięcia reakcji wobec wykorzystania – to wszystko staje się udziałem głównej bohaterki. Paddy (Samuel Bottomley), który miał być tym wymarzonym, gotuje dziewczynie prawdziwy koszmar. Jego przemocowe zachowanie dodatkowo ma znamiona gaslightingu, a gdyby wakacje potrwały chwilę dłużej, zapewne zyskałoby też i aurę victim blamingu. Finalnie okazuje się więc, że ociekający alkoholem, dudniący elektroniczną muzyką i potencjalnie irytujący kliszami rodem z „Jersey Shore” obraz Molly Manning Walker to w istocie podskórny portret dramatu młodej kobiety. „How to Have Sex” staje się transparentem dla ważnego tematu stawiania, ale też naruszania granic, kwestii konsensualnej zgody i wolnego wyboru.
Jestem przekonana, że w filmie Walker jakąś część siebie może zobaczyć wiele nastolatek, ale i dorosłych kobiet, wracających wspomnieniami do swoich młodych lat i procesu budowania własnej tożsamości. Czy rzeczywiście to, jak ona przebiegała, było realizacją moich pragnień, marzeń, pomysłów na siebie, ale też na spędzanie czasu? A może właśnie czyichś sugestii, narzuconych zasad, systemu przekonań, z którymi nie miało się nic wspólnego? Ile z tego to opowieść naprawdę o mnie, a ile scenariusz pisany przez presję rówieśników, złote porady „przyjaciół” i w gruncie rzeczy przemocowe mechanizmy? Z tymi wszystkimi pytaniami zostawia „How to Have Sex”. I dobrze, że mamy teraz takie czasy, w których wybrzmiewają one głośno. Wierzę, że dzięki temu historii takich jak ta jest i będzie mniej.
Monika Żelazko
fot. materiały promocyjne „How to Have Sex”