„Uczta Babette” (1987), „Delicatessen” (1991), „Czekolada” (2000), „Nić widmo” (2017)… Długo by wymieniać! Temat jedzenia w kinie niezmiennie wywołuje ekscytację, nie mniejszą niż ta odczuwana nierzadko w restauracji, tuż przed podaniem zamówienia. Na tej fali wznosi się „Menu” – coś więcej niż ciekawa satyra na niezwykle popularne już od jakiegoś czasu programy kulinarne.
Reżyserem „Menu” jest Mark Mylod, który już wcześniej dał się poznać jako reżyser świetnego serialu „Sukcesja” (2018-). Tytułowa karta dań stanowi tutaj zarzewie akcji, a jednocześnie plan wydarzeń – jego punkty wyznaczają bowiem kolejne wysublimowane posiłki. Na tej wyjątkowej kolacji zjawiło się doborowe towarzystwo: wzięta krytyczka kulinarna (Janet McTeer), gwiazdor filmowy (John Leguizamo), snobistyczny milioner (Reed Birney), grupka nowobogackich millenialsów z korporacji, pasjonat kulinariów Tyler (Nicholas Hoult) i… tajemnicza Margot (Anya Taylor-Joy). W hotelu na odludnej wyspie szef kuchni o słowiańsko brzmiącym nazwisku Slowik (Ralph Fiennes) przygotował dla swoich gości iście królewską ucztę – ale czy na pewno? Tego wieczoru szybko okaże się, że rozwarstwiona emulsja do chleba to naprawdę najmniejszy problem tej kolacji i trzeba być gotowym na wszystko.
Oparcie intrygi na skomplikowanym, bezkompromisowym i wręcz (anty)utopijnym koncepcie, wedle którego bohaterowie sami stają się kolejnymi daniami z menu, pozwala skojarzyć „Menu” z nieszablonowymi filmami Yorgosa Lanthimosa. Jednak tam, gdzie grecki reżyser z lekkością balansuje na granicy absurdu sytuacyjnego i umiejętnie utrzymuje widza w nieustannym niepokoju, brytyjski twórca ostatecznie się potyka. Kolejne wydarzenia stają się dość przewidywalne, a i motywacje mistrza ceremonii niezbyt przekonywujące. Inna sprawa, że w „Menu” punkt ciężkości zasadza się daleko bardziej na komizmie – czarny humor pobrzmiewa tu co i rusz, ale przy okazji zagłusza potencjalne fabularne niedociągnięcia. Odważny koncept w drugiej części filmu wywołuje zatem efekt lekkiego przejedzenia. Przed niestrawnością ratuje widza mocny finał, który nie bierze jeńców (oraz dokładki).
„Menu” zachwyca nie tylko kompozycją smakową, ale i aktorską. Anya Taylor-Joy jak zwykle hipnotyzuje spojrzeniem i uwodzi charyzmą. Podobnie Ralph Fiennes – jako psychopatyczny szef kuchni wypada co najmniej demonicznie, przywodząc widzowi na myśl swoje najlepsze kreacje w karierze. Zimne spojrzenie, chirurgiczna precyzja w wypowiadaniu kwestii oraz upodobanie do okrucieństwa i krzywdy, traktowanych jako spektakl/rozrywka/sztuka (niepotrzebne skreślić) momentami mogą wręcz podsuwać przed oczy obraz innej wybitnej roli brytyjskiego aktora, a mianowicie przerażającego Amona Goetha z „Listy Schindlera” (1993). Na tle tych dwóch występów nieco mniej imponująco wypada Nicholas Hoult, który – choć skutecznie rozbraja swoją mimiką i postawą klasowego prymusa, irytującego wszystkich wokół – nie pokazuje w gruncie rzeczy nic nowego. W swojej roli wykorzystuje właściwie te same środki, które złożyły się na (wybitną skądinąd) kreację cara Piotra (vel mizoginicznego i narcystycznego Piotrusia Pana) w serialu „Wielka” (2020-).
Wracając na koniec do wyliczanki kulinarnych arcydzieł nie ze stołu, a srebrnego ekranu: w 1973 roku Marco Ferreri nakręcił (nie)sławne „Wielkie żarcie” – szokujący, dekadencki w swej wymowie obraz wspólnej uczty czterech mężczyzn, którzy postanowili popełnić samobójstwo z przejedzenia w podmiejskiej willi. Motywy pożywienia i śmierci chyba nigdy nie przeplatały się tak ściśle i tak obrazoburczo, jak w tym legendarnym filmie. Podobnych rejestrów, choć w daleko bardziej hollywoodzki i naturalnie współczesny sposób dotyka „Menu”. Niespełna pięćdziesiąt lat później oglądamy film, w którym jedzenie ponownie zabija, lecz nie swą ilością – a wręcz przeciwnie. Slowik serwuje dania mające odbiorców zaszokować/obrazić/rozbudzić apetyt, który nigdy nie zostanie zaspokojony. Jednocześnie, między jednym wykwintnym para-posiłkiem a drugim, staje się panem nie tylko ich kubków smakowych, ale życia i śmierci. „Menu” zakrawa zatem na niespodziewaną ostatnią wieczerzę naszych czasów, a żywy z niej nie wyjdzie nikt.
Monika Żelazko