Yorgos Lanthimos przyzwyczaił swoją europejską i światową widownię do filmów zaskakujących, zakrawających o absurd, przepełnionych ironią z jednoczesną silną sferą empatyczną. W swoim dorobku filmowym nie wahał uciekać się do zbudowanych analogii, symbolik czy też najciemniejszych zakamarków ludzkich. Całość swoich dzieł opakowuje w popisowe ujęcia kamery, wizualnie odurzające sceny i niejeden typowy dla siebie „stempel” jakości.
Zdolność do tworzenia alternatywnej rzeczywistości czy też „świata przyszłości” widzieliśmy już w „Lobsterze” czy „Kle”. W „Biednych Istotach” Lanthimos postawił na steampunkowy świat, w którym nikogo nie zaskakują eksperymenty na zwierzętach i ludziach, a mimo relatywnie „współczesnego” odbioru, bohaterom bliżej do epoki wiktoriańskiej. Momentami świat przedstawiony przypomina ten z klasyki sci-fi z lat 60tych i 70tych. Gdyby scenariusz powstał na podstawie jednej z powieści Philipa K. Dick’a, nie byłoby to w żadnym wypadku zaskakujące.
Zarys fabuły powstawał jednak w zupełnie innych okolicznościach, a dodatkowo można wskazać go jako jedną z mocniejszych stron filmu greckiego reżysera. Scenariusz autorstwa Tony’ego McNamara’y na podstawie powieści Alasdaira Gray’a i uciekający w swoich nawiązaniach do „Frankensteina” Mary Shelley, jest znakomity. Humor stosowany przez Greka nie jest dla każdego, choć niejednokrotnie jego filmy odbierane są wielowątkowo. To bardzo duża zaleta reżyserskiego warsztatu twórcy, ale i momentami wyzwanie, które z każdym filmem staje się trudniejsze.
Po „Faworycie” po raz drugi Lanthimos stawia na Emmę Stone (tym razem w głównej roli – Belli). W rolę „stwórcy”, Godwina Baxter’a wcielił się Willem Dafoe, a jego asystenta zatrudnionego do projektu nadzorowania Belli – Maxa McCandlesa gra Ramy Youssef. Równie ważną rolę, zarówno z perspektywy scenariusza, jak i rozwoju głównej bohaterki gra Mark Ruffalo, doskonale wcielający się w rolę bawidamka – Duncana Wedderburna. Do powyższych, jak i do całej reszty obsady aktorskiej nie można mieć zarzutu, ale to wyczyny Emmy Stone zasługują na wszelakie pochwały.
Film pozbawiony jest wszelkiego skrępowania, chciałoby się zaryzykować stwierdzenia, że pozbawiony jest granic, jednak znając możliwości Lanthimosa nietrudno odnieść wrażenia, że w paru miejscach mógłby się lepiej popisać. Film podzielony jest na akty, będące kolejnymi etapami podróży życiowej Belli, które oprawione są kilkusekundowymi, przepięknymi wizualnie, z dużym przywiązaniem do szczegółu, scenkami. Zresztą film ab ovo usque ad mala, utrzymuje wysoką jakość, jeśli chodzi o aspekty estetyczne i te kuszące zmysł wzroku. Od wspomnianych scenek wprowadzających akt, przez zastosowanie różnego rodzaju efektów pracy kamery, aż po napisy końcowe Lanthimos nie zawodzi i nie pozwala nawet mrugnąć. Nie inaczej jest w kwestii ścieżki dźwiękowej, której powstanie powierzone zostało debiutującemu Jerskinowi Fendrixowi. Z zadania tego Brytyjczyk wywiązał się bardzo dobrze.
Surrealizm i abstrakcja wtłoczona w ramy scenariuszowe jest na tyle uzależniającą, że gdy robi się „normalnie”, aż tęsknimy za pomysłowością twórczą reżysera i jego ekipy produkcyjnej. Robbie Ryan świetnie wyłapał wszystkie niezbędne aspekty świata przedstawionego, a odpowiedzialna za kostiumy Holly Waddington przeszła samą siebie popełniając najlepsze z możliwych z wyborów w swojej działce.
Przez cały film podążamy śladami Belli, poznającej rozkosze świata oraz jego ciemniejsze fragmenty. Urodzona na nowo Bella ma charakter podróżniczki, eksploruje wszystko co popadnie. Jej żądza doświadczeń i informacji najpierw skłania ją ku uciecze z matecznika pod protektoratem Godwina Baxtera. To właśnie on przerzucił na nią obłąkaną ciekawość i pragnienie poszukiwań empirycznych, które niczym kula śniegu zrzucona ze szczytu góry, zmierzają ku lawinie. Dopiero po kilku minutach filmu słyszymy pierwsze słowa, którymi są „pa” wykrzykiwane przez Bellę w stronę Godwina. Niczym pierwsze słowa dziecka uczącego się dopiero mówić, stanowią one tylko przedsmak tego co nadciąga w życiu Belli. Po opuszczeniu „czarno-białego” domostwa, życie Belli nabiera kolorów, a co za tym idzie jej droga ku autonomicznemu samowychowaniu rozpoczyna się na dobre. „Biedne istoty” to w kontekście filmu oraz tego co ze sobą niesie niekoniecznie trafiony tytuł i tylko żal, że polska dystrybucja nie postawiła na dużo celniejsze biedactwa.
Marcin Telega
fot. materiały promocyjne „Biedne Istoty”