Kto tu jest Kopciuszkiem? | recenzja filmu „Anora”

Mam problem z filmem „Anora” Seana Bakera. Widzę tam naprawdę dobre kreacje aktorskie, widzę tam dobrze dobraną muzykę, wszechobecną goliznę (nie żebym była nad wyraz pruderyjna) i materiał na krótki metraż. Nie widzę tam niestety tej głębi, o której wszyscy mówią, nie widzę tam trzymającej w napięciu fabuły. Słyszę krzyki, które dudnią mi w głowie, z których co drugie słowo to przekleństwo. Miała być historia Kopciuszka, tylko kto nim jest? 

 

Pewnego dnia Ani, która jest striptizerką, poznaje w klubie nocnym bogatego, młodego Rosjanina, z którym zgadza się spotykać po godzinach. Gdy chłopak proponuje jej, by udawała jego dziewczynę przez tydzień za pieniądze, przystaje na to. Życie, jakim żyje podoba jej się na tyle, że chce za niego wyjść. Problem pojawia się w momencie, w którym jego rodzice dowiadują się o ich ślubie. Historia nie zaskakuje, ale także (może to i akurat dobrze) nie jest zbyt ckliwa. O głównej bohaterce tak naprawdę niewiele wiemy, jest nam, a przynajmniej mi zupełnie obca, przez co jej wybory nie interesują mnie aż tak bardzo. Historia związku tej dwójki nie jest zbyt długa i o ile intensywna w wieczne imprezy, to niewiele we wspólne rozmowy i jakiekolwiek poznawanie się. Gdy Ivan oświadcza się Anorze nie czuję, że są sobie bliscy i nie potrafię uwierzyć w ich miłość. Nie na tyle, bym chciała wraz z Ani o nią walczyć. Chociaż tak naprawdę, ciągle zadaję sobie pytanie – o co ona walczy? Rozumiem, że chciano stworzyć postać bezimienną, która może być wcieleniem różnych grup społecznych, ale przez to straciła własną tożsamość i cel, dla którego to wszystko się potem wydarzyło, a także powód by tonąć w tym wszystkim po pas, po szyję.

Absolutnie bezbłędne jest aktorstwo Mikey Madison (Anora), Marka Eydelshteyna (Ivan), Yury Borisova (Igor) oraz Karrena Karaguliana (Toros). Wyciskają oni ze swoich postaci prawdziwe: krew, pot i łzy a ze scenariusza o wiele więcej niż mogłoby być zapisane. Są oni prawdziwi do szpiku kości i po prostu się im wierzy. To popisy aktorskie naprawdę najwyższych lotów, aż szkoda tylko, że do takiego scenariusza. Uratowałby może to krótki metraż, w którym gęsta atmosfera byłaby naprawdę gęsta. Bo przecież nie wszystko widzowi trzeba było pokazywać, okazując w ten sposób szacunek jego inteligencji, a oszczędzając mu słuch przed tym wszystkim czego musiał słuchać przez ponad dwie godziny.

Muszę jednak przyznać, że moje serce skradła postać Igora granego przez Yurę Borisova. To o nim mógłby być ten film. To on jest Kopciuszkiem na granicy światów, bo do żadnego z nich nie pasuje. Jest za biedny na świat Ivana i zbyt… No właśnie zbyt jaki na świat Anory? Zbyt brutalny i wulgarny? Kompletnie się z tym nie zgadzam. To wrażliwość człowieka, który widział za wiele, ale chciałby jeszcze zobaczyć prawdziwe piękno. Igor jest dla mnie postacią pierwszoplanową, która w każdej scenie walczy o to, by nie być zdefiniowaną przez wybory, które doprowadziły go do miejsca, w którym poznała go Anora. Wykorzystywany ciągle i przez każdego chce wyjść na prostą, by samemu stanowić o sobie. W jego oczach kryje się mądrość i to o nich myślę, gdy kończy się film.

Mam wrażenie, że „Anora” trochę jest tym, o czym mówił Haneke w swoich „Funny Games”. Baker daje wszystko to, co widz chciałby oglądać, ale do czego nie chciałby się przyznać. Ja natomiast mam ochotę wcisnąć przycisk stop. Zupełnie nie moja jest to wrażliwość. Ja swoją dzielę z Igorem.

 

 Kinga Majchrzak

fot. kadr z filmu „Anora”, materiały promocyjne dystrybutora 

Zezwól na powiadomienia OK Nie, dziękuję