I kiedy wydawało nam się, że Denis Villeneuve nie może nam dać już nic piękniejszego, otrzymaliśmy dzieło jeszcze wspanialsze, jeszcze bardziej dopracowane, majestatyczne i monumentalne niż wszystko, co znaliśmy do tej pory. Dostaliśmy obraz estetycznie doskonały i pełen harmonii między tym, co widzimy i tym, co słyszymy. Połączył ze sobą najlepszych twórców i aktorów, by dać nam to, o czym nawet nie śniło nam się zamarzyć.
„Diuna: Część druga” daje nam o wiele więcej niż jej pierwsza odsłona. Świat w niej przedstawiony jest dużo bardziej dopracowany, przemyślany i świadomie prowadzony przez Denisa Villeneuve. Reżyser od początku do końca wie, co pragnie nam przekazać. Zachwyca rozmachem, scenami walki, ale i efektami specjalnymi, które wypadają bardzo naturalne. „Diuna” zaczęła być światem, który wciąga i fascynuje – uczy szacunku do wody, ale także do Czerwi, które wcześniej wydawały się jedynie straszne. Tym filmem przypieczętowano stworzenie uniwersum porównywalnego do „Gwiezdnych wojen” czy „Władcy Pierścieni”.
Dużo bardziej niż wcześniej wciąga także sama historia, opowiadająca o tym jak Paul Atryda zaskarbiając sobie miłość Fremenów, zostaje jednym z nich i stając z nimi ramię w ramię walczy o pokój dla ludu zamieszkującego planetę Arrakis. Równoważy on swoje przekonania, szanse oraz przepowiednię, według której miałby on być Mesjaszem – wybrańcem, który zaprowadzi pokój na Arrakis. Przybiera imię: Muad’Dib Usul i porywa tłumy, a wraz z nimi serca Fremenów, którzy przekonują się do niego i zaczynają wierzyć, że wybawi ich od przemocy Harkonnenów.
Aktorsko także jest tylko lepiej, chociaż to show wydaje się kraść Austin Butler, od którego wprost nie można odwrócić wzroku. Hipnotyzuje, powala i wręcz zabija swoją charyzmą (i to niemalże dosłownie!). Jego Feyd-Rautha Harkonnen to bohater, którego nienawidzimy, ale chcemy jak najdłużej oglądać na ekranie. Podobnie rzecz się ma z Lady Jessicą Atrydą, graną przez Rebeccę Ferguson, czy Księżniczką Irulaną Corrino, w którą wcieliła się przezdolna Florence Pugh. Najgorzej niestety na tym tle wypada Zendaya, której Chani nie dość, że została scenariuszowo obdarta z historii to na dodatek aktorka odebrała jej jakikolwiek charakter. Ich relacji na ekranie usilne stara się dodać prawdziwości Timothée Chalamet, który poza tym wypada lepiej niż dobrze.
Villeneuve doskonale odrobił lekcję z poprzedniej części i powraca, pokazując jak perfekcyjnie panuje nad każdym fragmentem filmu. Daje nam autorskie kino, które dzięki muzyce Hansa Zimmera i zdjęciom Greiga Frasera, ale także niezwykłej pracy Patrice’a Vermette’a i Shane’a Vieau, odpowiedzialnych za scenografię, tworzą wspólnie dzieło wielkie, które ogląda się z szeroko otwartymi oczami, by nie pominąć choćby ziarenka przesypującej się Przyprawy.
Kinga Majchrzak
fot. materiały promocyjne „Diuna: część druga”