7 czerwca mija 40 lat od premiery „Ghostbusters”, czyli „Pogromców duchów” w reżyserii Ivana Reitmana i według scenariusza Dana Aykroyda i Harolda Ramisa. Temat zwalczania zjawisk paranormalnych zakorzenił się w kulturze popularnej na tyle mocno, że współczesne kino bardzo chętnie „odgrzebuje” „Ghostbusters” i nawiązuje do nich w mniej lub bardziej bezpośredni sposób. Dreszczyk emocji cały czas jest pożądany – lubimy się bać, ale lubimy także poskramiać nasze strachy.
Doktorzy parapsychologii Peter Venkman (Bill Murray), Raymond Stantz (Dan Aykroyd) i Egon Spengler (Harold Ramis) otwierają firmę, której zadaniem ma być ratowanie ludzi poprzez zwalczanie duchów. Niedługo potem przyjdzie im się zmierzyć z potężną siłą, jakiej jeszcze nie widzieli. – Choć fabuła wydaje nam się dość oklepana z punktu dzisiejszego widza, o tyle jak na tamte lata wydaje się dość odkrywcza. Przypomnijmy: rok 1984, na ekrany wchodzą takie arcydzieła jak: „Dawno temu w Ameryce”, „Amadeusz”, czy „2010: Odyseja kosmiczna”, a pośród nich dostajemy taki film jak „Ghostbusters”, tylko czy faktycznie pasował on jak pięść do nosa?
Cóż, wydaje się jednak, że idealnie wczuł się w ówczesne gusta. Oprócz wspomnianych hitów wszech czasów, 40 lat temu do kin weszły także „Niekończąca się opowieść”, „Terminator”, „Akademia Policyjna”, czy „Koszmar z ulicy Wiązów”. O ile wszystkie je da się w miarę dość jednoznacznie sklasyfikować, o tyle „Ghostbusters” wymyka się tym klasycznym podziałom filmowym, balansując na granicy komedii, sci-fi i horroru.
To, dzięki czemu film jest aż tak rozpoznawalny to z pewnością znak z przekreślonym duchem, ubiory pogromców oraz muzyka. Ścieżka dźwiękowa została skomponowana przez Elmera Bernsteina i wykonana przez 72-osobową orkiestrę Hollywood Studio Symphony w The Village w West Los Angeles w Kalifornii. Ivan Reitman chciał realistycznej ścieżki dźwiękowej, ale nie takiej, by muzyka mówiła publiczności, kiedy coś jest zabawne lub nie. Bernstein użył fal Martenota (instrumentu muzycznego z grupy elektrofonów elektronicznych, skonstruowanego przez francuskiego wiolonczelistę Maurice’a Martenota), aby uzyskać efekt „niesamowitości”. Bernstein musiał sprowadzić muzyka aż z Anglii, aby zagrał na tym instrumencie, ponieważ było tak niewielu wyszkolonych muzyków grających na nim. W wywiadzie z 1985 roku Bernstein opisał „Ghostbusters” jako najtrudniejszą partyturę, jaką napisał, uznając za wyzwanie zrównoważenie różnych tonów komediowych i poważnych.
Po 1984 roku powstały kolejne części, ale nie były one satysfakcjonujące nawet dla samych twórców. Nie wydaje się jednak, aby chodziło o to, że magia „Pogromców duchów” zniknęła albo sam pomysł się wyczerpał, bowiem po „Ghostbusters” sięgają wszyscy ci, którzy chcą „oddać ducha” (sic!) tamtych czasów. Przykładem jest serial „Stranger Things” – jedną z pierwszych scen, jakie zobaczyliśmy w jego drugim sezonie, byli Dustin, Mike i Lucas przebrani za pogromców duchów – jest to na tyle już rozpoznawalny motyw, że producenci serialu musieli uzyskać zgodę od twórców „Ghostbusters”, aby z nich skorzystać. Bo my przecież dalej potrzebujemy obrońców przed „nieczystymi” siłami, potrzebujemy gęsiej skórki, ale takiej kontrolowanej. Potrzebujemy obrońców i pogromców duchów. Jak więc możliwe, że kolejne części były aż tak rozczarowujące i nie udało się z nich stworzyć swego rodzaju uniwersum? Cóż, może po prostu poprzeczka została zawieszona zbyt wysoko za pierwszym razem tak, że nie udało się do niej już później doskoczyć.
Kinga Majchrzak